lemon mint
Dwa dni temu w serwisie gazety.pl pojawił się artykuł o problemach jaroszy podczas urlopu. Dla zainteresowanych link "Ziemniaki są bez mięska tylko pani trochę sosikiem polaliśmy"
Na forum rozgorzała dyskusja, że sami jesteśmy temu winni, że to takie fanaberie. Dla mnie jednak jest to ważne, a po przeczytaniu tego artykułu odżyły we mnie wszystkie wspomnienia z niedawnej podróży do Włoch.
Wydawałoby się, że kraj śródziemnomorski, pełno warzyw, ziół, serów, po prostu raj dla jaroszy. Nic bardziej mylnego. Jako że byłam na wycieczce zorganizowanej nie miałam możliwości sama sobie gotować, podczas zwiedzania czas wolny był tak ograniczony, że ledwo udawało mi się znaleźć toaletę, a o poszukiwaniu restauracji nie było mowy. Byłam skazana na wyżywienie serwowane w hotelach. Śniadania są zazwyczaj dobre, bo serwowane raczej na słodko z moim ulubionym cappuccino. Schody zaczynają się przy kolacji. Ale jak to? bez mięsa?
Za każdym razem musiałam sama interweniować u kelnerek i u kucharek. Nauczona doświadczeniem już przed wyjazdem uczę się w lokalnym języku paru słów, a najważniejsze jest "bez mięsa" bo wiem, że po angielsku nie zawsze jestem rozumiana, a jeść przecież trzeba. No właśnie jeść... z tym bywało gorzej. Czasami udawało mi się zjeść zupę warzywną, która według zapewnień nie była gotowana na mięsie (i ja musiałam w to wierzyć), a czasem dostawałam tylko ziemniaki smażone z rozmarynem (bo przecież to warzywo). Raz został mi zaserwowany makaron spaghetti z zeskrobanym sosem bolognese, tak jakbym nie widziała mięsa ;). 
Na szczęście udało mi się upolować włoską pizzę bo bym umarła z głodu.

Ciężkie jest życie jarosza na wakacjach, a kto nie rozumie niech postawi się w sytuacji mięsożercy, który nie ma wyboru między szpinakiem a brukselką ;)
Etykiety: , edit post
0 Responses

Prześlij komentarz